2
A było tak blisko...
Napisane przez
Kuba Standera
,
15 październik 2012
·
3230 Wyświetleń
irlandia sea bass ocean morskie mullet
Ostatni tydzień wielu sukcesów nie przyniósł.
Zajechałem super morski kołowrotek, przeprosiłem się z castingiem, zajechałem kolejne Revo, pożegnałem się z castingiem, naszykowałem sobie muszki, bo akurat jak raz ma wiatr przysiąść. To padać zaczęło...
Cały tydzień łowiłem wieczorami, startując ok 18, kończąc dobrze po 21. W deszczu, słocie, wilki jakieś... Kraby mi wyżarły dziurę w śpiochach, więc ciekną – no ogólnie – nieciekawie. Dobrze że przynajmniej ryby żarły...
No, nie do końca, w zasadzie to złapałem prawie ze jedno wielkie nic. Akurat przez tydzień o tej porze wypadał odpływ, więc łowiłem na wchodzącej wodzie, na niskiej i schodzącej.
Głównie na gumowe sandeele, ale też na tapsy. Wyniki – jedno wielkie zero. Chociaż, odstrzeliłem prawie wszystkie haki offsetowe i ciężarki jakie miałem, że o sandeelach nie wspomnę. Jednak podmuchy wiatru na paszczę źle robią rzucaniu na dystans dużymi lekkimi przynętami. Akurat, złośliwość losu spowodowała ze zarżnięcie Zalta zbiegło się z nadejściem wiatru.
Więc można by tu uskuteczniać bitching po całości, ale, takie łowy mają swój urok. Przypominają dreptania za głowatką, zapadający zmrok, zimno, ciemna woda i oczekiwania na nie nadchodzące branie. Nawet woda nieźle szumi po kamykach na plaży, akurat najwyższe pływy w tym roku, 4,2 metra różnicy, dwa razy w ciągu doby...
Góry trochę dalej, po drugiej stronie zatoki, dumnie prężą się na wiatr. Najdziwniejszy był koniec tygodnia. Rozkładam kij na parkingu i dziarskim marszem sunę nad wodę. Jak zawsze – na skuśkę dużym trawnikiem koło starego klasztoru, zejściem w dół i już jestem na plaży. Zaczynam łowić, pierwsze rzuty, idzie to wszystko zgrabnie. Powoli zapada zmierzch i ku memu zdziwieniu w klasztorze rozpoczyna próbę chór. W wielu różnych układach już łowiłem, ale po ciemku z chórem śpiewającym w na pół zrujnowanym klasztorze jeszcze nie.
Niestety, na nic mnisie pobożne śpiewy, choć może w zła nutę uderzyli, bo ćwiczony w kółko fragment „I'm not worthyyyyyyyyy” nie nastrajał optymistycznie co do sukcesów. Półtorej godziny, mnisi wymiękli, ja jeszcze godzinkę prze pękałem i zwitka do domu.
Ale, nastrojony bardzo religijnie kilka dni później postanawiam jednak niedzielę uświęcić i ruszam na nowe miejsce. Wypatrzone, zachwalane, tym razem na wysoką wodę – może to jest klucz do złowienia czegoś?
Przyjeżdżam, rozkładam bety.
Zły byk spoziera spode łba na mnie, nie jest odgrodzony, łazi między spacerującymi po plaży ludkami. Niestety, wiatr dość mocno duje w poprzek plaży, woda przy brzegu zmącona, koszmarna ilość glona w wodzie – praktycznie nie da się łowić.
Nic to, wyłażę po piachu ile można.
Idę, idę, trochę się zasapałem a tu ciągle wody po kolana. Wreszcie zaczyna się spad, rzucam, drepcząc równolegle do bardzo dalekiego brzegu.
Niestety, łacha się kończy, ani iść nią dalej, ani wrócić do brzegu, trzeba się cofnąć po własnych śladach. Idąc kątem oka widzę zawirowanie na wodzie, tuz koło mnie, kilka metrów. Natychmiast rzucam w stronę w którą poruszała się ryba, nim przynęta wpadnie do wody widzę kolejny wir na wodzie. Czyżby wreszcie? Ściągam gumę i trącenie, rzucam raz jeszcze – wyraźne przytrzymanie, tnę i pusto. Ponowny rzut i wyraźne branie przy przyspieszeniu gumą, tym razem czuję rybę. Mimo mocnego sprzętu – daję radę, jestem pod wrażeniem, mojego pierwszego bassa. Trochę ceregieli z tym, ryba nie chce podejść, ale pięknie srebrzy się w wodzie, nie jest to gigant, ale pierwszy, więc zacieszam. Wreszcie widzę bok, cały w... czarne prążki, żółta plama przy pysku... Niestety, byłem szczęśliwym łowcą bassa jakieś kilkadziesiąt sekund, bardzo traci przy poznaniu stając się mulletem....
Na bassy będę musiał jeszcze poczekać...
Zajechałem super morski kołowrotek, przeprosiłem się z castingiem, zajechałem kolejne Revo, pożegnałem się z castingiem, naszykowałem sobie muszki, bo akurat jak raz ma wiatr przysiąść. To padać zaczęło...
Cały tydzień łowiłem wieczorami, startując ok 18, kończąc dobrze po 21. W deszczu, słocie, wilki jakieś... Kraby mi wyżarły dziurę w śpiochach, więc ciekną – no ogólnie – nieciekawie. Dobrze że przynajmniej ryby żarły...
No, nie do końca, w zasadzie to złapałem prawie ze jedno wielkie nic. Akurat przez tydzień o tej porze wypadał odpływ, więc łowiłem na wchodzącej wodzie, na niskiej i schodzącej.
Głównie na gumowe sandeele, ale też na tapsy. Wyniki – jedno wielkie zero. Chociaż, odstrzeliłem prawie wszystkie haki offsetowe i ciężarki jakie miałem, że o sandeelach nie wspomnę. Jednak podmuchy wiatru na paszczę źle robią rzucaniu na dystans dużymi lekkimi przynętami. Akurat, złośliwość losu spowodowała ze zarżnięcie Zalta zbiegło się z nadejściem wiatru.
Więc można by tu uskuteczniać bitching po całości, ale, takie łowy mają swój urok. Przypominają dreptania za głowatką, zapadający zmrok, zimno, ciemna woda i oczekiwania na nie nadchodzące branie. Nawet woda nieźle szumi po kamykach na plaży, akurat najwyższe pływy w tym roku, 4,2 metra różnicy, dwa razy w ciągu doby...
Góry trochę dalej, po drugiej stronie zatoki, dumnie prężą się na wiatr. Najdziwniejszy był koniec tygodnia. Rozkładam kij na parkingu i dziarskim marszem sunę nad wodę. Jak zawsze – na skuśkę dużym trawnikiem koło starego klasztoru, zejściem w dół i już jestem na plaży. Zaczynam łowić, pierwsze rzuty, idzie to wszystko zgrabnie. Powoli zapada zmierzch i ku memu zdziwieniu w klasztorze rozpoczyna próbę chór. W wielu różnych układach już łowiłem, ale po ciemku z chórem śpiewającym w na pół zrujnowanym klasztorze jeszcze nie.
Niestety, na nic mnisie pobożne śpiewy, choć może w zła nutę uderzyli, bo ćwiczony w kółko fragment „I'm not worthyyyyyyyyy” nie nastrajał optymistycznie co do sukcesów. Półtorej godziny, mnisi wymiękli, ja jeszcze godzinkę prze pękałem i zwitka do domu.
Ale, nastrojony bardzo religijnie kilka dni później postanawiam jednak niedzielę uświęcić i ruszam na nowe miejsce. Wypatrzone, zachwalane, tym razem na wysoką wodę – może to jest klucz do złowienia czegoś?
Przyjeżdżam, rozkładam bety.
Zły byk spoziera spode łba na mnie, nie jest odgrodzony, łazi między spacerującymi po plaży ludkami. Niestety, wiatr dość mocno duje w poprzek plaży, woda przy brzegu zmącona, koszmarna ilość glona w wodzie – praktycznie nie da się łowić.
Nic to, wyłażę po piachu ile można.
Idę, idę, trochę się zasapałem a tu ciągle wody po kolana. Wreszcie zaczyna się spad, rzucam, drepcząc równolegle do bardzo dalekiego brzegu.
Niestety, łacha się kończy, ani iść nią dalej, ani wrócić do brzegu, trzeba się cofnąć po własnych śladach. Idąc kątem oka widzę zawirowanie na wodzie, tuz koło mnie, kilka metrów. Natychmiast rzucam w stronę w którą poruszała się ryba, nim przynęta wpadnie do wody widzę kolejny wir na wodzie. Czyżby wreszcie? Ściągam gumę i trącenie, rzucam raz jeszcze – wyraźne przytrzymanie, tnę i pusto. Ponowny rzut i wyraźne branie przy przyspieszeniu gumą, tym razem czuję rybę. Mimo mocnego sprzętu – daję radę, jestem pod wrażeniem, mojego pierwszego bassa. Trochę ceregieli z tym, ryba nie chce podejść, ale pięknie srebrzy się w wodzie, nie jest to gigant, ale pierwszy, więc zacieszam. Wreszcie widzę bok, cały w... czarne prążki, żółta plama przy pysku... Niestety, byłem szczęśliwym łowcą bassa jakieś kilkadziesiąt sekund, bardzo traci przy poznaniu stając się mulletem....
Na bassy będę musiał jeszcze poczekać...
- remek, mifek, Friko i 4 innych osób lubią to